na „pan”. Ale dziwnie byłoby robić sobie ceremonie z chłopczykiem o zmąconym umyśle, do
tego jeszcze gołym. – No, no, chodź. – Polina Andriejewna wyciągnęła do niego obie ręce. – To ja, siostra Pelagia, poznałeś? Poprzednio Aleksy Stiepanowicz i duchowa córa przewielebnego zdecydowanie za sobą nie przepadali. Raz czy dwa zuchwały młodzieniec próbował nawet zażartować sobie złośliwie z zakonnicy, ale natrafił na nieoczekiwanie silny opór i od tej pory udawał, że nie zwraca na nią uwagi. Teraz jednak nie było co wspominać dawnej zazdrości ani starych, niemądrych porachunków. Serce Poliny Andriejewny pękało z żalu. – Masz, popatrz, co ci przyniosłam – łagodnie jak do dziecka powiedziała młoda kobieta i zaczęła wyjmować z wiszącego na szyi ręcznej roboty woreczka tarteletki, kanapeczki i pierożki mignon, zręcznie zgarnięte z talerza podczas kolacji. Okazało się, że nie taki znów wilczy apetyt miał gość doktora Korowina. Obnażony faun łapczywie wciągnął nosem powietrze i skoczył w dół. Nie utrzymał się na nogach, zachwiał się, upadł. Och, całkiem słaby – pomyślała Polina Andriejewna, chwytając chłopca za ramiona. – Masz, masz, zjedz. Prosić Aleksego Stiepanowicza nie było trzeba. Łapczywie chwycił od razu dwa pierożki mignon i wpakował je sobie do ust. Nie zdążył ich przeżuć, a już sięgnął po więcej. Jeszcze tydzień, najwyżej dwa i umrze – przypomniała sobie Lisicyna słowa lekarza i zagryzła usta, żeby nie zapłakać. Bo i co z tego, że dokazawszy cudów pomysłowości, dotarła aż tutaj? Czy w ogóle może mu pomóc? A i w śledztwie, jak widać, Lentoczkin na wiele się nie przyda. – Cierpliwości, mój biedny chłopcze – mówiła, głaszcząc go po potarganych włosach. – Jeśli to są jakieś diabelskie knowania, to Pan Bóg i tak jest silniejszy. A jeśli to intrygi złych ludzi, ja je rozwikłam. Na pewno cię uratuję. Przyrzekam. Wątpliwe, czy szaleniec zrozumiał znaczenie słów, ale miękki, pieszczotliwy ton znalazł odzew w jego zmąconej duszy. Alosza nagle przytulił głowę do piersi pocieszycielki i zapytał cichutko: – Przyjdziesz jeszcze? Przyjdź. Bo inaczej on mnie niedługo zabierze. Przyjdziesz? Polina Andriejewna bez słowa kiwnęła głową. Mówić nie mogła – dusiły ją łzy, powstrzymywane ostatkiem sił. Dopiero kiedy wyszła z oranżerii i oddaliła się od szklanych ścian w głąb zagajnika, pofolgowała sobie wreszcie. Usiadła wprost na ziemi i wypłakała się za wszystkich: i za zgubionego Lentoczkina, i za przygasłego, przygnębionego Berdyczowskiego, i za samobójcę Lagrange’a, i za schorowane serce przewielebnego Mitrofaniusza. Płakała długo – może pół godziny, może godzinę – i wciąż nie mogła się uspokoić. Już księżyc doszedł do samego środka nieboskłonu, gdzieś w lesie zahuczał puchacz, w oknach pawilonów lecznicy jedno za drugim pogasły światła, a przebrana mniszka wciąż wylewała łzy. Nieznany, lecz groźny przeciwnik uderzał bez pudła i każdy cios powodował straszliwą, niepowetowaną stratę. Dzielne wojsko zawołżskiego archijereja, obrońcy Dobra i pogromcy Zła, było zdziesiątkowane, a sam wódz leżał na łożu, powalony ciężką, może śmiertelną chorobą. Z całego Mitrofaniuszowego hufca ocalała ona jedna, słaba i bezbronna kobieta. Całe brzemię odpowiedzialności spoczywa teraz na jej barkach, a cofać się nie ma dokąd. Pod wpływem tej przerażającej myśli łzy z oczu pani Lisicyny nie polały się jeszcze obficiej, jak by należało przypuszczać, lecz paradoksalnie – nagle po prostu wyschły. Dama schowała przemoczoną chusteczkę, wstała i poszła naprzód przez krzaki. Nocą w przybytku smutku Teraz poruszać się po terenie było łatwiej: Polina Andriejewna już lepiej rozpoznawała topografię kliniki, a i księżyc, stojący wysoko na niebie, świecił jasno. Zadziwiwszy się mimochodem łagodnością wyspiarskiego „mikroklimatu”, nawet w listopadzie darzącego takimi jasnymi, ciepłymi nocami, umocniona na duchu wojowniczka najpierw udała się do domu gospodarza kliniki. Ale okna białego, ozdobionego kolumnadą pałacyku były ciemne – doktor już spał. Pani Polina postała trochę, posłuchała, niczego godnego uwagi nie usłyszała i poszła dalej.