Sprawa śmierdzi. Chop coś knuje.
Wyszedł z klubu bez żadnych przeszkód. Gloria siedziała w samochodzie, jak ją zostawił. Uśmiechnął się i pomachał do niej ręką. - Detektyw Santos? Otoczyło go nagle czterech mężczyzn, gliniarzy, jak się domyślał na podstawie tanich garniturów i charakterystycznie przyciętych włosów. Santos spojrzał na nich czujnie. - Zgadza się. Jeden z mężczyzn pokazał odznakę. - Porucznik Brown, sprawy wewnętrzne. To oficerowie Patrick, Tompson i White. Santos odwzajemnił otwarcie nieprzychylne spojrzenia, czując, że zaczyna coś rozumieć. Aha, o to chodzi, został wystawiony. Ale przez kogo? I dlaczego? - O co chodzi, poruczniku? - zapytał. - Myślę, że pan wie, detektywie. Łapy na ścianę. Zrobił, co mu kazali. Patrick obszukał go, zabierając rewolwer i odznakę. - Co to jest? - Wyciągnął mu z kieszeni marynarki kopertę i podał porucznikowi, który otworzył ją i popatrzył Santosowi w oczy. - Wygląda na równe dwadzieścia jeden stówek, detektywie. W znaczonych banknotach, jeśli się nie mylę. Powiesz, skąd masz te pieniądze? - Z rozkoszą, jeśli się dowiem, skąd się tu wzięły. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. - Santos przypomniał sobie gościa z zepsutymi zębami. - Ktoś mi je podrzucił. - Ot i niespodzianka. - Oficer Patrick wykręcił mu prawą rękę na plecy, zakuł ją i to samo zrobił z lewą. - Chyba gdzieś już to słyszałem. Santos zaklął. - Nie wątpię, ale tym razem to prawda. - Powiesz to swojemu adwokatowi - odburknął porucznik. - Dobra, niech ktoś przeczyta mu jego prawa. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY Liz posłała barmanowi zmęczony uśmiech. - Wychodzę, Darryl. Dasz sobie radę? Chłopak pokazał w uśmiechu wszystkie zęby, jego miła, pokryta piegami twarz przybrała iście diabelski wyraz. - Jasne, szefowo - odpowiedział, machając do niej ręką. - Wyglądasz na padniętą. - Bo jestem. - Zarzuciła torbę na ramię. - Od dziewiątej rano do dziesiątej w nocy na nogach. - No to czas odpocząć. - Znów się uśmiechnął. -1 śpij spokojnie. Wszystko mam pod kontrolą, a w razie czego wiem, gdzie cię szukać. Liz po raz ostatni rzuciła okiem na salę, skinęła na pożegnanie kelnerkom i wyszła z restauracji, kierując się w stronę auta. Parkowała o dwie przecznice od Bourbon, na niewielkim placyku. Nie przeszkadzało jej, że musiała przejść kilkaset metrów, chociaż rzadko kończyła przed dziesiątą trzydzieści. Ta część Dzielnicy należała do najbardziej ludnych, a ona na wszelki wypadek zawsze miała ze sobą wierną puszkę gazu. Wierną. W przeciwieństwie do Santosa. Odgoniła od siebie natrętne myśli i wciągnęła głęboko rześkie, nocne powietrze. Musiała się trzymać. Była przecież twarda. Spędzała całe dnie w restauracji nie tylko z konieczności, ale i z wyboru. Im dłużej, im ciężej pracowała, tym mniej miała czasu na myślenie o Santosie. Po wszystkim, co między nimi zaszło, nadal go kochała. Nie wybaczy mu jednak tego, że zdradził ją właśnie z Glorią. Gdyby wiedziała, jak mu odpłacić, na pewno by to zrobiła. Dotarła do Bourbon Street i popatrzywszy w lewo, a potem w prawo, zatrzymała się zdziwiona. Na wprost niej szła Hope St. Germaine. Liz zesztywniała. Nocne życie Dzielnicy Francuskiej z pewnością nie było dla Hope. Chyba że wypełniała tu jakąś misję miłosierdzia. Ale sama? O tej porze? Nie zatrzymując się, Liz spuściła głowę, zawróciła i poszła za Hope. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy kobieta weszła do Paris Nights, klubu striptizowego, którego właścicielem był Chop Robichaux. Liz nie znosiła Chopa. Podczas spotkań Stowarzyszenia Kupców i Restauratorów Dzielnicy Francuskiej facet mierzył ją od stóp do głów, jakby zastanawiał się, ile też może być warta na rynku. Słyszała o jego dawnych działaniach, o zatargach z prawem. Od pewnego znajomego dowiedziała się o takich rzeczach, że potem śniły jej się nocami koszmary. Pokręciła głową. Co ją obchodzi Chop, Hope i jej wizyty w Paris Nights? Pomimo to weszła za nią do klubu. Zatrzymała się przy drzwiach, a gdy jej oczy przywykły do półmroku, spostrzegła, że Hope rozmawia przy barze właśnie z Chopem. Poczekała, aż flegmatyczny właściciel obejdzie bar, po czym oboje zniknęli na zapleczu. Liz przymrużyła oczy. Jakie interesy mogą łączyć szanowaną panią St. Germaine z plugawym handlarzem płatnym seksem? Poszła za nimi, przezornie zachowując odpowiedni dystans. Wśliznęli się za scenę. Wyciągnęła szyję, próbując dostrzec coś między wirującymi tancerkami i zobaczyła, że Hope przesuwa po stole coś, co przypominało kopertę. - Cześć, laska. - Cuchnący alkoholem mężczyzna zatoczył się na nią i złapał ją za ramiona. - Zatańczysz? - Nie, nie tańczę. - Z odrazą uwolniła się z uścisku. - Przepraszam. Zaczęła wycofywać się z klubu, ale pijany mężczyzna szedł za nią. - Ej, kotek, nie pierdol... Założę się, że nieźle dajesz. Lepiej niż te na scenie, nie? Liz spojrzała na mężczyznę lodowatym wzrokiem. - Nie. Chwycił ją ponownie, tym razem za łokieć. Strząsnęła jego rękę i kopnęła go w goleń. Zdziwiony wydał z siebie jęk bólu, potknął się, zrobił krok do tyłu. Liz wybiegła na zewnątrz. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY Czterdzieści osiem godzin po aresztowaniu Santosa Gloria wpłaciła kaucję i zabrała go wprost do hotelu, gdzie czekał już na nich Jackson. Santos wparował do pokoju i nie tracąc czasu na uprzejmości, natarł na partnera: - O co tu, do cholery, chodzi? Ten najspokojniej w świecie uniósł wzrok i odpowiedział beznamiętnym, opanowanym głosem: - Robichaux poszedł do prokuratora okręgowego i doniósł, że go szantażujesz. Miałeś mu grozić, żejeżeli ci nie zapłaci, dobierzesz mu się do skóry. - Co takiego? - Santos poczerwieniał z gniewu. - Przecież to bzdury! - To jeszcze nie koniec. - Jackson pokiwał głową. - Twierdzi, że to ty stoisz za skandalem sprzed sześciu lat. Kapujesz? Tym sposobem mielibyśmy Aferę Pięciu... Santos opadł na krzesło. Od przeszłości nie da się uciec. Przypomniał sobie podejrzliwe spojrzenia kolegów, a nawet otwartą wrogość. Czuł się przez nich zdradzony. Najpierw, kiedy odkrył, że za pieniądze gotowi byli sprzedać honor policjanta. Co gorsza, jeden z nich potwierdził, że brał udział w aferze. Teraz scenariusz się powtarzał. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, zerwał się i zaczął krążyć po pokoju.